Podobno wszystko zaczęło się w Ameryce. Tam pary aktywnych zawodowo, ambitnych młodych ludzi wpadły na pomysł, by przed porodem spisywać rodzaj obowiązującej oboje przyszłych rodziców umowy: dziecięcą intercyzę.
Wszystko po to, by rodzicielskie obowiązki były potem naprawdę sprawiedliwie rozdzielone. Karmienie, wstawanie w nocy, wizyty lekarskie - w tym planie miało znaleźć się wszystko. A później: odbieranie dziecka z przedszkola i wywiadówki. Do tego dziecięca intercyza regulowała kwestię czasu wolnego, do którego w równym stopniu mieliby prawo i mama, i tata. Wolne wieczory, wyjścia na siłownię, spotkanie towarzyskie - każdy rodzic miałby na to wyznaczone godziny w tygodniu.
Pewna elastyczność oczywiście byłaby możliwa, jednak w ramach z góry określonego planu. W grę wchodziłaby raczej zamiana terminów niż ustępstwa jednej ze stron.
Amerykański wynalazek podchwyciły niektóre pary z Europy. Dziennik "The Sun" napisał, że na Wyspach dziecięca intercyza budzi mieszane uczucia: znajdą się tak jej entuzjaści, jak i przeciwnicy.
A co Wy na ten temat myślicie? Czy Waszym zdaniem taka umowa w ogóle miałaby w polskich domach szansę na skuteczne realizowanie?