Zoe Tucker z angielskiego Leicester nie ma wykształcenia medycznego i nigdy nie sądziła, że będzie pracować w szpitalu. Prowadziła sklepik charytatywny i wychowywała z mężem małą córeczkę Ruby. Dziewczynka była bardzo chorowita i często trafiała do szpitala. Pediatrów niepokoił wyjątkowo niesprawny układ immunologiczny dziecka. Diagnoza była dla wszystkich druzgocząca: u Ruby wykryto zespół Shwachmana-Diamonda, rzadką chorobę genetyczną upośledzającą pracę trzustki i szpiku kostnego.
Przerażonych rodziców poinformowano, że ich córka może z dużym prawdopodobieństwem zachorować na raka krwi. Ratunkiem dla dziecka mogłaby się okazać wtedy krew pępowinowa. Zoe nie zabezpieczyła w ten sposób Ruby, lecz przy narodzinach młodszej córeczki, Holly, zleciła pobranie i zamrożenie komórek macierzystych pochodzących z łożyska. Będą odpowiednie dla starszej córki w 70 proc.
A potem jeszcze mama odkryła swoje powołanie: mama dziewczynek została pełnoetatową "odbieraczką łożysk". Co to w praktyce oznacza? Zadaniem Zoe jest najpierw uzyskanie zgody od przyszłych matek na pobranie krwi pępowinowej. Na sali porodowej do jej obowiązków jest "zajęcie się" łożyskiem:
Muszę pracować szybko: przy pomocy igły przebijam część pępowiny (biegnącej do łożyska) i zbieram płynącą z niej krew do woreczka, wyciskając przy tym łożysko, żeby nie zmarnowała się ani jedna kropla. Dla innych byłby to może obrzydliwy widok, lecz nie dla mnie - robiłam to setki razy - opowiada.
Praca na szpitalnym oddziale przynosi jej mnóstwo satysfakcji. Podobno przyszłe matki chętnie zostają bezinteresownymi dawczyniami. Czy krew pępowinowa uratuje kiedyś Ruby? Tego jeszcze nie wiemy.
Siostry bardzo się kochają. Być może kiedyś jedna uratuje życie drugiej